Usiadł na krześle naprzeciwko pracy, bo wziął L4, żeby pozostać w domu. Na zewnątrz świeciło słońce w ten wietrzny, teoretycznie mroźny i zimowy dzień. Świeciło słońce i był piękny dzień, dzieci były w szkole.
Dokładnie cztery spośród czterech stron miał do napisania. Wszystko po polsku, bo w tym języku pisał. Kazali mu pisać po polsku, bo mieszkał w Polsce. Tu wychowali się jego dziadkowie i pradziadkowie, przeżyli wojnę i brak wojny, a potem gorsze i lepsze czasy. Obok pliku z różnymi dokumentami stał sok pomarańczowy i krople do nosa. Bardzo trapił go katar przed nadchodzącym odczytaniem przemowy. Ach tak, pisał przemowę na piątek.
Dokładnie cztery strony od wtorku miał do napisania. W piątek miał nadejść trochę stresujący dzień, miał odczytać bohomazy. W piątek prognozowali ładną pogodę i dzieci w szkole, brak wojny i płaczu, krótkie manifestacje wielomilionowych tłumów, współczucie i radość, dość dużo pracy i otwarte piekarnie. Piekarnie zawsze były otwarte, nawet jak strzelali w innym państwie.
We wtorek napisał jedną stronę, strasznie zeżarł go leń, który w zasadzie rozkazał mu siedzieć i czekać na kolejny dzień. Miał dość szeroko otwarte oczy, niekiedy drżące ręce i pulsującą górną wargę. Często drapał kłykcie, podnosił łokcie, które tarły o niewygodny obrus, ruszał nogami. Ale przesiedział cały dzień i napisał jedną stronę we wtorek, a potem w środę tak samo. Przypadkiem w czwartek naszedł go spokój i ochota na napisanie reszty, bo zostały mu dwie strony. Miał czas do piątku, w zasadzie w piątek miał skończyć według planu, ale śmierć to nieobliczalna kurwa, więc napisał obie strony w czwartek i jak skończył, umarł. Nie było nikogo, bo wszyscy myśleli, że skończy pisać w piątek, w ten niekiepski dzień z dziećmi w szkole i babami w piekarni. Całe życie był leniem, ale dotrzymywał terminów jak mało kto. Tym razem mu się pojebało, więc umarł sam. Cóż, sam sobie był winien.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz